Wmiastowpisanie

Lorem ipsum dolor sit amet, consectet adipiscing elit,sed do eiusm por incididunt ut labore et dolore magna aliqua. Ut enim ad minim veniam, quis nostrud exercitation ullamco laboris nisi ut aliquip ex ea sint occaecat cupidatat non proident, sunt in culpa qui officia mollit natoque consequat massa quis enim. Donec pede justo, fringilla vitae, eleifend acer sem neque sed

Lech L. Przychodzki

W miejsca się wrasta, albo nimi obrasta. W przypadku artystów jest to zjawisko tyleż delikatne, co zauważalne – nie tylko w wywiadach prasowych czy telewizyjnych, ale głównie w samej twórczości.

Miejsca też rzadko kiedy bywają obojętne wobec malarzy czy poetów. Przyciągają lub odpychają. Stanowią niekończącą się osnowę, niezbywalny budulec dzieł. Niekiedy główny. Miasta magiczne dla sztuki rozpoznawał na przykładzie Lublina i Józefa Czechowicza jeden z moich mistrzów, prof. Władysław Panas (https://pl.wikipedia.org/wiki/Władysław_Panas). Ileż magii w Krakowie, Gdańsku, Toruniu, Wilnie… Co nie znaczy, iż wszyscy jej ulegali. Stachura na przykład za Lublinem – delikatnie mówiąc – nie przepadał.

Nie da się również określić, czy „przekład” na płótno lub książkowy papier emocji pozytywnych wobec miejsc wnosi więcej od zmagania się z emocjami negatywnymi. To już kwestia warsztatu. I pomysłu na siebie, a co za tym idzie – na sztukę.

„Miejsca” to termin niesamowicie ogólny. Przecież należą doń na równi krajobraz, architektura (o ile jest, najczęściej tak) i… ludzie. Zazwyczaj to oni i ich stosunek (niemal zawsze zwrotny) do artysty znajdują potem odbicie w dziełach.

W dodatku w dużej mierze oblicze twórczości (krytycznej, literackiej, plastycznej etc.) kształtuje tzw. przypadek. Piszę „tak zwany”, bo nie do końca pewien jestem, że kiedykolwiek mamy z nim rzeczywiście do czynienia. Być może stoimy tylko przed pozorem przypadkowości, a ludzkie zdolności poznawcze nie pozwalają na dostrzeżenie zaistniałych związków przyczynowych.

Można wszak urodzić się i nigdy nie opuszczać jednego miasta, jednej wioski, jednego kraju (miejsca w rozumieniu kulturowym, jeszcze bez multi-kulti). Ale też „coś” może nas przenieść o setki kilometrów i tam zostawić na lata. Czasem do śmierci. Kant nie opuszczał Królewca poza okresami nauczania w bogatych pruskich domach. Złożona z ok. 500 książek biblioteka i własne przemyślenia wystarczały mu do stworzenia podwalin nowej filozofii niemieckiej.

Ryszard Tomczyk wojenne dzieciństwo spędził w Radomiu. Pisał o nim po latach w świetnej, wydanej przez SEKA w roku 2001, książce, zatytułowanej Było, minęło. Opowiadania domowe. Ilustrowanej zresztą rysunkami z lat 40. XX w. Wśród nich Autoportret z roku 1949, znany teraz z okładki albumu Ryszard Tomczyk. 1931-2020.

Już te prace świadczą o talencie plastycznym, który przez lata uśpiony, realizować się zaczął pod wpływem Gerarda Kwiatkowskiego i jego kręgu niemal 20 lat później.

Po zakończeniu wojny rodzina malarza wyjechała z Radomia na Wybrzeże. Tomczyk studiował filologię polską Państwowej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku. Ukończył ją w roku 1953. Po ponad 20 latach obronił (Uniwersytet Gdański) dysertację doktorską nt. Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Do końca swoich dni – a zainteresował się krytyką teatralną w pierwszej połowie lat 60. – pilotował poczynania teatrów Wybrzeża i Warmii. Na bieżąco był ze wszystkimi przedstawieniami teatru elbląskiego.

Elbląskiego, ponieważ po studiach znalazł się właśnie w mieście Zamechu. Gdzie pozostał i gdzie jego wszechstronność znalazła ujście, choć, jak to w życiu – napotykała opory nie tylko ideologiczne, ale też towarzyskie. Typowy to zresztą los postaci, wybijających się z szarzyzny.

Dla takich jak Ryszard Tomczyk nie istnieje emerytura. Gnają ich pasja i niepowszednie zdolności. Jedni pamiętać go będą głównie jako pedagoga (młodzież wspominał z tzw. łezką w oku). Inni (zwłaszcza kolejne ekipy samorządowych władz) nie zapomną mu tekstów satyrycznych, publikowanych w lokalnej prasie Wybrzeża i samego Elbląga, zebranych potem w grubaśne tomy kpin i kpinek (O, gród ale nieplewiony, Odleżałe Don Chichoterie).

Do tego ruch wydawniczy – popularna Wikipedia przypomina: „Był redaktorem pism: Elbląski Magazyn Ilustrowany (EMIL, 1991–1992), dwutygodnik Jednak Centrum (1998), Regiony (również dwutygodnik, 1998–2001).

W 1990 powołał do istnienia Stowarzyszenie Elbląski Klub Autorów (SEKA) i nawiązujący do edytowanego wcześniej pisma galerii Galeria EL – Kwartalnik Elbląski TygiEL, który założył w 1991 (…).” 

SEKA wydało także kilka tomów Tomczyka i książek ludzi, związanych z Tyglem, w tym i dwujęzyczne święto wojny/krieg feiern (tłum. na niemiecki Herbert Ulrich), którym – jak dotąd – definitywnie pożegnałem się w 2006 roku z poezjowaniem.

Rozdziałem, jaki niewątpliwie najsilniej wpisuje dr Tomczyka w życie kulturalne miasta jest jego działalność, jako animatora elbląskiej kultury, którą potrafił w latach 80. utrzymać na poziomie ogólnopolskim, w oparciu o Galerię EL, jaką przejął z rąk Pawła Petasza.

Właściwie w sytuacji, jaka zaistniała z końcem 1974 roku po wyjeździe z Polski twórcy Laboratorium Sztuki Galeria EL, Gerarda Kwiatkowskiego  (Jürgena Bluma) można było albo sławny na całą Europę przybytek sztuki zamknąć, a budynek przekazać Kościołowi, albo też powierzyć go komuś, kto jak Ryszard uczestniczył w jego powstawaniu i działaniach. Petasz nie poradził sobie z ciężarem „spadku” po Gerardzie. W dodatku za jego szefowania Galerii EL część zgromadzonych przez Kwiatkowskiego dzieł sztuki współczesnej została… komisyjnie spalona. Skandal ten przywołał podczas obchodów 40-lecia placówki wiosną 2002 roku Bogdan „Anastazy” Wiśniewski. Padły, pamiętam, konkretne nazwiska i na tym koniec.

Co najdziwniejsze – jakieś spalone podobno prace wróciły później do Galerii EL. Widać ktoś obdarzony elementarną wrażliwością wyciągnął z ognia na czas to, co wyciągnąć się jeszcze dało. I chwała mu za to.

Tomczyk hołdował innej, niźli Gerard koncepcji. Myślał nie o eksperymentach z różnymi mediami (lub ich niemal brakiem), a o działaniach interdyscyplinarnych. Stąd generalny remont wnętrza, rampa, reflektory, nagłośnienie etc. Tanie to nie było, ale od tej chwili równouprawnione stały się w Centrum (już nie Laboratorium) Sztuki Galeria EL działania muzyczne (nawet na spore składy, jak np. Teatr Muzyczny Ryszarda Gwalberta Miśka), występy teatrów z kręgu wciąż istniejącej kultury studenckiej, performances czy „zwyczajne” wystawy rzeźb i obrazów. Dokumentowało to galeryjne czasopismo Galeria EL, redagowane osobiście przez dyrektora-komisarza placówki. Z dzisiejszego punktu widzenia forma periodyku może była i przaśna, ale stanowiła zwierciadło epoki stanu wojennego i lat późniejszych. Kwiatkowski w jeszcze bardziej awangardowej formie wydawał kiedyś Robotnika Sztuki.

W dodatku sytuacja placówki była już zgoła inna, niźli za Gerarda. Kwiatkowski był etatowym plastykiem Zamechu, powstałego na gruzach rozkradzionych do cna przez Sowietów stoczni i fabryki lokomotyw Schichaua. Znał wszystkich inżynierów zakładów, umiał przekonać ich do współpracy z Laboratorium Sztuki. Można się złośliwie uśmiechać, ale bez epoki „realnego socjalizmu” i stałej pomocy fabryki (materiały, fachowcy-spawacze etc.) galeria Gerarda nigdy nie zdobyłaby jakiegokolwiek miejsca na mapie polskiej i europejskiej kultury.

Pomocy Zamechu Ryszard był już niemal pozbawiony, łatwiej było przy okazji przewozu i montażu ciężkich elementów wyposażenia Galerii EL dogadywać się z wojskiem.

We wrześniu 1986 roku upór Tomczyka doprowadził do Interdyscyplinarnych Spotkań Twórczych (IST), największej prawdopodobnie imprezy artystycznej w Polsce po grudniu 1981 roku. Otwieraliśmy ją z późniejszym profesorem Akademii Muzycznej w Krakowie, reaktywatorem Polskiego Towarzystwa Saksofonowego, Andrzejem Rzymkowskim, jedynym wtedy w kraju wykonawcą, umiejącym grać wielodźwięki. Cóż, nie darmo Jędrek latał do N.Y. na lekcje do samego Davida Pitucha… Do fragmentów moich wierszy Rzymkowski skomponował muzykę. Mimo niewielu wcześniejszych prób w Filharmonii Lubelskiej, jakoś nam poszło, choć niektórym słuchaczom alt Andrzeja kojarzył się z totalną aleatoryką…

Niedługo później Ryszard Tomczyk zwolnił miejsce szefa Galerii EL i poświęcił się pisaniu, edytowaniu książek i Tygla oraz malarstwu. Nie zapominając o społecznikostwie ani też o swym domu w położonym wśród Borów Tucholskich Linówku. Tam każdego lata prócz rodziny gościł twórców z całej Polski. A w tzw. wagonie na „umieszkalnionym” strychu – rankami malował…

I to mógłby być koniec znajomości artysty z wielu bywalcami jego niedawnej przystani twórczej, boć i w tym środowisku neoliberalizm przyniósł wykładniczy wzrost zachowań utylitarnych…

Zbyt jednak wyrazistą postać stanowił, by ci, co umieli zaakceptować tak jego wielkość jak wady, znaleźli sobie kolejnych przyjaciół na chwilę.

W październiku 2000 roku po raz pierwszy (i ostatni) dr Tomczyk prezentował swoje płótna w Lublinie. Miejsca użyczyła im szefowa galerii Chatki Żaka, wtedy jeszcze pełniącej znaczącą funkcję w kulturze studenckiej Koziego Grodu, Mieczysława Goś. Ryszard otwierał wystawę osobiście; na wernisaż przyszło nieco ciekawych postaci  miasta. W tym red. Wojtysiak (https://pl.wikipedia.org/wiki/Kajetan_Wojtysiak), ten, który pierwszy dostrzegł we mnie reportażystę, nie tylko „zwykłego” literata i krytyka sztuki współczesnej.

„Wiesz – powiedział Kajetan, gdyśmy na chwilę wyszli oddać się nikotynizmowi – gdyby ten twój kumpel mieszkał i malował w Warszawie, co tydzień, do znudzenia, oglądalibyśmy jego gębę w telewizji, jako autorytetu w sprawach zjawisk twórczych. Ale on mieszka w Elblągu, „stolycę” ma gdzieś. No to się nie dziw, że gdzieś ma go też i Warszawka…”.

Tak faktycznie zostało, ale nietrudno pojąć, kto stracił na tym bardziej.

Ryszard Tomczyk i Elbląg to pojęcia kompatybilne. Miejsce i ludzie (pozytywnie szaleni niekiedy) tego miejsca ukształtowali jego postawy. On z kolei swoją sztuką, pracami krytycznymi i zaangażowaniem społecznym przebudowywał oblicze miasta – z grodu prowincjonalnego, uzależnionego od jednego tylko zakładu pracy, starał się uczynić konkurencję dla Gdańska, konkurencję, którą Elbląg kiedyś był. To, iż zmarnowano w miejscowych urzędach szanse, jakie dawała „wojewódzkość”, to sprawa od malarza i innych twórców kultury regionu niezależna.

Próbowali jednak. I tylko dzięki temu Tomczyk i kilku jego kolegów ma wszelkie szanse, by przetrwać kolejne burze w resorcie kultury, zapisując się na stałe w historii polskiej awangardy i w ogóle – polskiej sztuki.

Artykuły, które mogą Cię zainteresować

Udostępnij Artykuł